Przysłonięte przesłanie

Data:

Przeczytaj spoilery +

Ten film to wyraz niemocy. Niemocy podwójnej. Bezsilności artysty wobec publiczności, która żąda i pragnie prostych historia ze skomplikowanymi efektami specjalnymi, która odwraca się plecami do każdego objawu sztuki, który chce postawić przed nią lustro. Ale i sam Birdman jest pozbawiony mocy, bo ma proste przesłanie: nie ma sensu robić filmów z nowym, ciekawy, trudnym do odczytania i odświeżającym przesłaniem. Alejandro González Iñárritu, reżyser Birdmana, zamiast wykorzystać dwie godziny filmu do wyrażenia jakiejś ciekawej myśli, woli objaśnić, dlaczego taka myśl pojawić się nie może.

Ten film to nekrolog sztuki wyższej w epoce kultury nadmiaru.

Motyw tej historii jest już okropnie zgrany: jest aktor, który osiągnął sławę, ale chce wejść na wyższy level – artysty, ale by to osiągnąć musi zaryzykować wszystko. W Birdmanie tym aktorem jest Riggan Thomson, grany autobiograficznie przez Michaela Keatona. Znudzony odtwarzaniem po raz enty roli superbohatera w kolejnym kinowym hicie przenosi się na deski teatru. Chce się przeistoczyć z herosa w mędrca, a więc zdejmuje maskę, by ukazać zakola. Chce w końcu przekazać coś ważnego, stworzyć projekt, w którym najważniejszy jest autor i jego myśl, a nie dizajnerzy od kostiumów i architekci wybuchów. Chce adaptować książkę, która powinni zajmować się już tylko archeolodzy i badacze minionych kultur, bo ma ona już przeszło 60 lat.

Ale to nie jedyny problem Riggana Thomsonsa. Drugim - poważniejszym - jest trudność ze zmianą wizerunku i porzuceniem swojej wcześniejszej wersji. Filmowe tabloidy odpytują go z odbytych zabiegów kosmetycznych, a poważne pisma kulturalne nie chcą się zniżyć się do dialogowania z celebrytą. Zostaje outsiderem – nie pasuje ani do mainstreamie, ani do awangardy.

ExBirdman tez nie bardzo sobie radzi z promocją swojego spektaklu: nie wiem co to buzz marketing, lekceważy media społecznościowe, i nawet nie myśli o tym, by robić making of ze swojego spektaklu. Sukces jego projektu jest więc skazany na niepowodzenie – bo produkt nie ma grupy docelowej, no i promocja kiepściutka.

Kiedy uświadamia sobie, że jest skazany na porażkę budzą się w nim demony przeszłości: Birdman, jego głos i obraz wewnętrzny, który stara mu się wytłumaczyć, iż zbłądził, i że jest stanowczo za słabiutki na to, by wydać z siebie głos artystyczny. Powinien porzucić artyzm, bo przecież najważniejsze jest, by hajs się zgadzał. Niestety, Riggan chce zostać w teatrze. I dostaje to, na co zasłużył: przechodzi okres dramatów, wątpliwości, frustracji, neuroz, załamań i niepowodzeń. Jego spektakl w końcu odnosi sukces, ale on ponosi porażkę. Popełnia samobójstwo – nieudane fizyczne, ale i artystyczne udane całkowicie. Znów zakłada maskę. Głos Birdmana cichnie. Publiczność bije bravo i wbija na jego przedstawienie, ale nie zwraca na nie uwagi, chce jedynie uczestniczyć w skandalu i szoku. Riggan Thomson znów jest herosem w masce.

Birdman byłby kolejną miłą fabułką bez znaczenia, gdyby nie to, że jego jakość mocno unoszą w górę zabiegi formalne. Chodzi tu przede wszystkim o pracę kamery i tworzenie obrazu, który tworzy teatralny klimat – kamera działa jak oko, bo prawie usunięto montaż, a film jest jakby jednym ujęciem. No i świetny humor, zwłaszcza ten autobiograficzny i intertekstualny – Keaton nawiązuje do Batmana, Norton znów bije się jak w Fight Clubie, a Naomi Watts dostaje to, czego brakowało jej w Mulholland Drive, czyli uznanie.

Zwiastun: